Boston prywatnie


Boston byl nieporównywalnie duzym przedsiewzieciem w stosunku do tego, jak dlugo tam mieszkalismy. Kiedy ze wzgledów zawodowych musielismy przeniesc sie do Bostonu, dlugo nie moglismy znalezc odpowiedniego mieszkania. W koncu przypadek sprawil, ze mielismy mozliwosc kupna apartamentu w pieknym miejscu, samo mieszkanie bylo jednak zniszczone i niezamieszkane od prawie 10 lat. Wydawalo mi sie to bardzo korzystne, gdyz uwielbiam urzadzac mieszkania, ale wtedy jeszcze nie spodziewalam sie, ze to bedzie wiecej niz powierzchowny remont i urzadzenie wnetrza. Apartament zajmowal cale ostatnie pietro i jako bonus dostalismy jeszcze strych nad nim, który byl jedna wielka rupieciarnia z wentylacja domu, o powierzchni równej powierzchni glównego apartamentu i mial dwie zalety - posiadal duzo okien, które wychodzily na wschodnia, pólnocna i poludniowa strone a przede wszystkim posiadal balkon, waski wprawdzie, ale ze wszystkich trzech stron budynku (zakupiony glówny apartament nie posiadal zadnego balkonu). W mojej wyobrazni widzialam juz na tym strychu piekny, duzy, jasny loft. Aby zrealizowac moje marzenia potrzebny byl generalny remont w trzech etapach. Najtrudniejszym bylo poszerzenie balkonu w trzech miejscach, w ten sposób znalazlo sie równiez miejsce na duze donice z drzewami owocowymi. Poza tym wbudowano 5 okien w dachu - 3 w kuchni, jedno w sypialni i jedno w lazience, dalo to mieszkaniu jeszcze wiecej swiatla i umozliwilo ogladanie nieba w nocy.                                                                                                            Poczatkowo mieszkalismy jeszcze w Hamburgu, wiec moglismy nadzorowac przebieg remontu tylko co pare tygodni, koncowy etap odbywal sie juz po przeprowadzce, wtedy najpierw mieszkalismy w pierwotnym apartamencie, który pózniej wynajelismy. Dzis trudno mi sobie wyobrazic remont na taka skale bez ciaglego nadzoru, mialam tez stale  problemy z architektem, ale jak widac wszystko jest mozliwe. Nagroda byly piekne widoki z okien - na parki Public Garden i Boston Common, Financial Center ze wschodniej strony i na Charles River z pólnocnej strony.



























































Kwiatek Sily i Nadziei 
Kiedy w czasie najgorszej fazy remontu moglam tylko sama poleciec do Bostonu i nadzorowac przez kilka dni prace, czulam juz, ze nie bedzie latwo. Przede wszystkim to nie byly jeszcze czasy iPhonów, szybkiej komunikacji, a poza tym w mieszkaniu nie bylo jeszcze netu, przy podejmowaniu szybkich decyzji zdana bylam tylko na siebie. Poza tym w konserwatywnym Bostonie kobieta byla traktowana troche z przymruzeniem oka, a wladajaca wprawdzie jezykiem, ale nie takim, którym mozna sie porozumiec z "budowlancami", byla w jeszcze duzo gorszej sytuacji. 
Juz w czasie lotu mialam zle przeczucia, które rzeczywistosc duzo przerosla. Czekaly na mnie wlasciwie same problemy, które spadly jak grom z jasnego nieba i rozmowy z architektem i kierownikiem budowy dobily mnie ostatecznie. Czulam sie tak bezsilna, ze wyszlam na balkon, wlasciwie nie wiem po co - odetchnac, rozplakac sie, a moze wykrzyczec cala moja zlosc i bezsilnosc. I wtedy zauwazylam w waskiej szczelinie balkonu tego kwiatka. Sam znalazl droge na 22 pietro i otoczony betonem  mimo swojej kruchosci pieknie zakwitl i usmiechal sie do mnie. Do dzis nie potrafie sobie wytlumaczyc jak on sie tam znalazl, ale w tym momencie dodal mi tyle sil i uswiadomil mi, kto tu placi i wymaga, ze nie zastanawiajac sie dlugo weszlam znowu do tej jaskini lwów, postawilam ich wszystkich na bacznosc i wydalam dyspozycje, na które tym razem byla krótka odpowiedz : "Yes Sir" :)
Od tego dnia chyba przestalam byc dla nich kobieta, bylam tylko szefem i wszystko zaczelo dzialac jak w zegarku.

 

Zycie w Bostonie to jeden z najpiekniejszych i najciekawszych okresów w moim zyciu. Boston jest nie tylko pieknym miastem z interesujaca architektura,duza iloscia zieleni, wody i z pieknymi okolicami oferujacymi wszystkie zalety Nowej Anglii.
To takze raj dla smakoszy. Kto mysli, ze kuchnia amerykanska to tylko fast food, jest w bledzie. Amerykanie szybko chwytaja najnowsze trendy, tak wiec w okresie gdy tam mieszkalismy rosly jak grzyby po deszczu restauracje oferujace zdrowa zywnosc. Jednoczesnie pojawiala sie ona równiez w sklepach i oczywiscie na targach. Mielismy to szczescie miec doslownie "za rogiem" Newbury Street, niezwykla ulice, pelna malowniczych domów typowych dla dzielnicy Back Bay i mieszczacych sie w nich sklepów jak równiez kawiarenek, restauracji, slowem wszystkiego, czego dusza zapragnie. Jedyna wada tej okolicy byly ogromne ilosci turystów, ale z czasem nauczylismy sie poruszac po niej wtedy, gdy bylo ich najmiej. Moim ulubionym sklepem od pierwszych dni w Bostonie byl De Luca's Market, maly sklep, rodzaj delikatesów, w którym mozna bylo kupic równiez wybrane artykuly zagraniczne, czyli czesto to, co znalam z domu. Byl prawdziwym skarbem jesli chodzi o nabial - kto zna USA wie, ze tam nie ma twarogu, smietany - ani slodkiej ani kwasnej - w De Luca's dostawalam te rzeczy bez problemu. Uwielbialam robic tam zakupy w niemalze rodzinnej atmosferze.
Drugim moim ulubionym sklepem byl Boston Olive Oil Company. Jak sama nazwa mówi byl to specjalistyczny sklep oferujacy oliwe z Wloch, Hiszpanii i Grecji a takze octy wszelkiego rodzaju. Poczatkowo sklep miescil sie w innym budynku i oferowal wlasciwie tylko te dwa produkty, ale z calym wachlarzem smaków. Czasami spedzalam tam godzine albo dwie, wyszukujac i degustujac róznego rodzaju produkty. Z czasem asortyment powiekszyl sie o specjaly glównie wloskiej kuchni, ale nie tylko - do moich ulubionych nalezaly lokalne miody o róznych smakach lub domowe konfitury z octem balsamicznym. Obecnie sklep znajduje w pobliskim budynku, po przeciwnej stronie ulicy. Za kazdym razem kiedy jestem w Bostonie nie moge sie powstrzymac od kupna kilku buteleczek z moimi ulubionymi produktami. Na ich stronie znajduje tez czesto inspracje do nowych dressingów i pasujacych do nich salatek.
Jesli chodzi o lokalne owoce i warzywa mielismy targ blisko domu, 2 razy w tygodniu, od wiosny do jesieni. Juz samo miejsce, prawie centrum Bostonu, miedzy kosciolem Sw. Trójcy i budynkiem biblioteki, wokól skweru na placu Copley Square bylo niezwykle urokliwym miejscem na targ, który nosil nazwe placu - Copley Square Farmers Market. Targ oferowal wylacznie lokalne produkty, oczywiscie ekologiczne. Wtedy tez poznalam po raz pierwszy wiele warzyw w kolorach jeszcze wtedy w Europie zupelnie nieznanych jak zólte, biale i wielokolorowe buraki, marchewki w kolorach teczy, ziemniaki o róznych barwach, zólte i fioletowe kalafiory, kolorowe pomidory. Zaopatrywalismy sie tam w swieze ryby i owoce morza typowe dla tych okolic. Okoliczne farmy oferowaly kozi ser, miody i inne specjaly. Nie mielismy wiec  zadnych problemów z artykulami typowymi dla kuchni sródziemnomorskiej, która tak lubimy.
Duza przyjemnoscia bylo tez jedzenie poza domem. W USA sniadania sa w zasadzie slodkie, tak wiec istneje nieskonczona ilosc piekarni i cukierni oferujacych rózne slodkosci do kawy, podobnie jest z brunchem (wiekszy posilek skladajacy sie jakby ze sniadania i lunchu). Idalne miejsce do tego typu posilków znalezlismy blisko domu. W kawiarni i piekarni Tatte mozna bylo zjesc sniadanie, lunch, zamówic  cos do domu albo kupic na wynos. Moim absolutnym faworytem byla tzw. Avocado Tartine kanapka z zytniego chleba na zakwasie, z awokado, rukola, jajkiem w koszulce, koperkiem i rzodkiewka albo najlepsza na swiecie szakszuka z sosem pomidorowo-paprykowym, cebula, kminkiem, jajkami i doprawiona serem feta i pietruszka.
Gdy mielismy gosci spoza Bostonu, albo po prostu ochote na "typowa" amerykanska kuchnie lub wieczór w pubie, wpadalismy do pobliskiego baru Cheers. Otwarty na poczatku lat 70-tych jako Bull & Finch Pub, jest chyba najbardziej znany na calym swiecie jako bar z serialu Cheers z lat 80-tych. Jego popularnosc spowodowala, ze w 2002 roku pub Bull & Finch został oficjalnie przemianowany na „Cheers Beacon Hill” i przyciaga nadal turystów z calego kraju. Ale i tu, podobnie jak w innych miejscach nauczylismy sie wybierac odpowiedni moment i najczesciej mielismy nawet szczescie zdobyc stolik przy oknie z którego widzielismy nasz dom. 
Naszym zdecydowanym faworytem byla restauracja Saltie Girl. Byl to wlasciwie bar i sklep z rybami i owocami morza. Otwarty zostal juz pod koniec naszego pobytu, wiec bywalismy tam czesto, aby sie nacieszyc wszystkimi specjalami. Nowa Anglia a szczególnie Maine to miejsce gdzie zyja najlepsze na swiecie amerykanskie homary. Maine lobster pecjalnosc tych okolic, jest tak popularny jak dorsz w Polsce i nalezy do menu wszystkich restauracji i barów Nowej Anglii, jednak to, co proponuje Saltie Girl zadowoli kazdego wybrednego smakosza. Homar we wszystkich wariantach - klasycznie, ale i na kanapkach, w hamburgerze i jako najwiekszy hit - na swiezo pieczonych waflach z maslem kukurydzianym, polany pikantno-slodkim syropem klonowym. Na taki pomysl moga wpasc tylko Amerykanie, ale rezultat jest zaskakujacy i zadowoli chyba kazdego. 
Boston byl nie tylko miastem, w którym zylo nam sie bardzo dobrze, ale i wspaniala przygoda kulinarna.



4 komentarze:

  1. Wpis jest niezwykle ciekawy, a miejsca wręcz pasjonujące. Jednak już na początku lektury uświadomiłam sobie: "Jak to jest możliwe, że "zakoleżankowałam" się z Marylką, skoro żyjemy w dwóch CAŁKOWICIE innych światach?" Moimi problemami są lisy i myszołowy, porywające kury, brak prądu przez 3 dni (30 cm śniegu jak zwykle zaskoczyło Polaków i pozrywało stare linie energetyczne) i zaiste paskudne robaki spuszczele, żrące bale naszej stuletniej chałupy. A mimo to jesteś tak sympatyczna, taktowna, nie zadzierasz nosa, no i wciąż bardzo dobrze piszesz po polsku (do wielu blogów zniechęca mnie masakrowanie polszczyzny). Jestem bardzo zadowolona, że spotkałyśmy się (chociażby wirtualnie :-D). Kwiatuszek wilca mnie wzruszył, a jednocześnie uśmiechnęłam się pod wąsem, bo walczę z wilcami rozsadzającymi nam w lecie płytę odbojową wokół domu. Ale przynajmniej robią to ślicznie :-DD Jajeczka obejrzałam, są spoko, chociaż Janezowe lepsze! No i Marylko, twoje zdjęcia to mistrzostwo!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marzyniu, swiat jest jeden, tylko ludzie sa rózni. Ich losy oczywiscie tez, ale pozory czasami myla - ja bym wolala lisy i myszolowy a nawet "podgryzana" chalupe niz zyc ze swiadomoscia, ze mój syn ma nieulaczalna chorobe i stracil tate, gdy mial niecale 6 lat, gdyz mój pierwszy maz zmarl majac niecale 27 lat. A brak pradu znam dokonale z Polski, gdy po kazdej wichurze czekalismy godzinami albo dniami na naprawe. Poza tym, w "tym" swiecie, o którym mówisz jestes ciagle wykorzystywana, czasami wprost traktowana jak idiota, który nie ma pojecia, ze za wszystko placi kilkakrotnie wiecej, niz inni, albo czujesz sie po prostu zazenowana gdzies w jakims orientalnym hotelu, gdzie ludzie, którzy swoja ciezka praca umilaja ci pobyt nie moga nawet stapac po drogich dywanach tylko musza dyskretnie przechodzic pod sciana. Wedlug mnie zyjemy w jednym swiecie, który ma tez swoje obrzydliwe strony, ale to, co nas odróznia, to sa ludzkie charaktery a nie nasza pozycja. Zadzieranie nosa, to tez sprawa charakteru (nawiasem mówiac glównie dotyczy to osób, które z dosyc niskich pieter najczesciej przypadkiem znalazly sie gdzies na górze i wydaje im sie, ze samo miejsce upowaznia ich do traktowania siebie jako kogos "lepszego")
      Boston jest bardzo pieknym miastem, mój maz i ja wykladalismy tam przez pewien czas na uczelni, ale to bylo jeszcze za wczesnie, aby pozostac tam na stale. Moja mama byla sama, nigdy nie chciala opuscic Polski, a mnie po prostu bylo blizej do niej z Hamburga niz z USA. Od smierci taty telefonowalam z nia codziennie, czasami nawet po kilka razy bez wzgledu na to gdzie bylam, ale Boston to tez róznica czasu, wiec to wszystko bylo jeszcze bardziej skomplikowane.
      No widzisz, ja nawet nie wiedzialam, jak sie ten kwiatek nazywa, ale bardzo mi pomógl :) Do dzis jednak nie potrafie zrozumiec, ak on sie znalazl na tej wysokosci. Nad naszym loftem byl juz dach, a pod naszym mieszkaniem byl wprawdzie dosyc szeroki balkon, ale nie bylo na nim zadnych kwiatów, tylko drzewka, podobnie jak na naszym.
      Do czego rosliny sa zdolne, przekonalam sie w Hawanie, w domu Hemingwaya. W ogrodzie mial drzewo, które kochal, ale jego korzenie podchodzily coraz blizej pod dom rozsadzajac betonowe plyty. Mimo prósb architektów, nigdy sie nie zgodzil na sciecie drzewa. Kiedys napisalam dosyc dluga relacje z jego domu, ale nie pamietam, czy zalaczylam zdjecia drzewa,

      Usuń
  2. P.S. Na Szybko i Smacznie coś się zacięło z komentarzami. Napisz, czy np. ten z jarmużem doszedł do ciebie :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Marzyniu, juz gdzies odpowiedzialam na to pytanie i komentarz. W zasadzie odpowiadam na wszystkie komentarze, ale nie zawsze od razu, bo zagladam tu tylko wtedy, gdy wstawiam cos nowego.

    OdpowiedzUsuń